Złote gierki Vitala Heynena…

Trzy tygodnie Mistrzostw Świata, trzy tygodnie na placu boju, trzy tygodnie, po których możemy znowu zakrzyknąć już niemal święte „JESTEŚMY MISTRZAMI ŚWIATA”. Turniej, który udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czempionat, który pokazał, że mamy drużynę zdolną do wielkich osiągnięć, trenera, który choć w środowisku nie jest lubiany, swoją wyjątkowością pociągnie nas na sam szczyt.

Aż strach pomyśleć, że jeszcze przed rozpoczęciem włosko-bułgarskiego turnieju nie zastanawialiśmy się, na co tak właściwie stać zespół Vitala Heynena, tylko jakie zmiany zafundują nam jeszcze organizatorzy. Niektóre z nich były wyjątkowo prozaiczne, jak walka o czternastu zawodników w kadrze meczowej, a nie dwunastu. Inne z kolei wprawiały fanów w osłupienie, jak zmiany w drabince turniejowej, już po wylosowaniu grup. Organizacyjnie to nie był wzorowy mundial, ale kto by się dziś przejmował organizacją turnieju?

Znaliśmy potencjał naszej kadry, wiedzieliśmy, że czołowa szóstka jest w zasięgu naszych siatkarzy, ale nic nie wskazywało na to, że w III fazie turnieju możemy sprawić jakąkolwiek niespodziankę. Heynen miał swój plan na przygotowanie zespołu do najważniejszego turnieju sezonu, choć otwarcie mówił, że jego celem jest przygotowanie swojej drużyny dopiero na Igrzyska Olimpijskie w Tokio za dwa lata. Pomysł był stosunkowo prosty, zbudowanie swojego zespołu na zawodnikach z doświadczeniem, choć powoli skreślanych przez wielu z kadry (Bartosz Kurek, Fabian Drzyzga), wymieszanych z młodymi, gniewnymi Mistrzami Świata Juniorów sprzed roku (Jakub Kochanowski, Bartosz Kwolek). Zespół otrzymał pełne zaufanie trenera, a niemiecki szkoleniowiec swoją przebojowością, niekonwencjonalnymi technikami zyskał zaufanie swoich zawodników.

Przykłady można mnożyć. Zastąpienie tradycyjnej rozgrzewki poprzez wymyślanie wielu „stupid games”, które pomimo swojej nazwy, nie tylko wprowadzały trochę humoru, ale miały także wiele aspektów czysto technicznych i potrafiły rozbudzić chęć do tytanicznej pracy na treningach. Słabsze mecze jeszcze w czasie sparingów, gdzie w każdym innym kraju nikt by się nawet nie zająknął na ich temat, a które w Polsce były natychmiast szeroko komentowane. Heynen doskonale wiedział na co się pisze, przecież wielokrotnie wspominał, że jego marzeniem jest praca z naszą kadrą, wśród kibiców, dla których siatkówka jest więcej niż sportem, więcej niż pasją. Pomimo tej krytyki, nie zmienił swojego planu, podążał zgodnie ze swoją filozofią, której wielu nie potrafiło i pewnie nadal nie potrafi zrozumieć.

Heynen doskonale pokazał, że siatkówka się rozwija, a kto o tym zapomina, nie może stawać z nim do walki. Tablet, którym niejednokrotnie zajmował się w czasie przerw, zostawiając zawodników samych ze sobą – coś, co wydawało się oczywiste dla wszystkich, ponieważ od wielu lat trenerzy posiadają statystyki zbierane w czasie rzeczywistym. Jednak dokładność danych, których potrzebował trener, a zarazem ich błyskawiczna analiza i wprowadzenie zmian w strategii w odpowiednim momencie potrafiły odwracać losy spotkania. Jak choćby półfinał z USA, w którym nasze przyjęcie było dalekie nawet od dobrego, co przekładało się na olbrzymie problemy w ofensywie. W krytycznym momencie wprowadza Aleksandra Śliwkę, zakładając, że on nie pracuje w ataku. Ma być odpowiedzialny za przyjęcie, licząc że w sytuacji, w której Fabian Drzyzga będzie mógł grać szybką piłką, zespół będzie w stanie poradzić sobie bez lewego skrzydła, nie odczuwając tego patrząc na wynik.

Chyba jeszcze długo pozostanie tajemnicą, co wydarzyło się w szatni biało-czerwonych przed pierwszym meczem z Serbią. Widząc grobowe miny na ostatnim treningu nic nie wskazywało na to, aby w tym meczu miał nastąpić jakikolwiek zwrot akcji. Jednak, raptem 24 godziny po meczu z Francją, na następne spotkanie wychodzi zespół odmieniony, jakby przez sam środek tej grupy przeszedł tajfun, który wymazał z głów siatkarzy nawet najmniejsze ślady blamażu z ostatnich dwóch spotkań. Nawet jeśli ktoś uważa, że Serbowie wyszli na mecz z założeniem, że odpuszczają walkę o zwycięstwo, my pokazaliśmy, że stać nas na naprawdę wielką siatkówkę. Ja się z tym podejściem nie zgadzam. Nikola Grbić posyła na parkiet swój pierwszy skład na ten turniej, który już na początku dostaje srogie lanie od bandy Heynena. I schodzi z nich ciśnienie, bo bez sensu kopać się z koniem, zwłaszcza, gdy to koń ma przewagę, a my tego dnia mieliśmy ją kolosalną. Tak samo jak w drugim spotkaniu, gdzie od początku robiliśmy wszystko, aby podkreślić, komu należą się tego dnia trzy punkty za wygraną.

Ale to nic przy tym, jaką przemianę przeszedł w tym turnieju Bartosz Kurek. Od atakującego, który nie kończył prostych piłek w meczach z Finlandią, Portoryko, do zawodnika, który pociągnął armię Vitala Heynena w boju o finał z USA. Dostał zaufanie od trenera, który od samego początku mówił, że jeśli Kurek wygra mu jeden mecz, spłaci mu całe zaufanie, jakim go obdarzył. Nie bez powodu zawodnik Stoczni Szczecin otrzymał nagrodę MVP całego turnieju – nie dość, że był bezapelacyjnie najlepszym zawodnikiem finału, to gdyby nie jego odwaga w sytuacjach beznadziejnych w półfinale, w ogóle byśmy z Brazylią nie zagrali.

I na sam koniec, zawodnik, bez którego jakikolwiek wynik na tych mistrzostwach nie byłby możliwy. Absolutny lider tego zespołu – Michał Kubiak. Człowiek, który potrafi wziąć na siebie odpowiedzialność za sprowokowanie rywala w odpowiednim momencie, rzucenie hasła do natarcia. Jedyny, którego spojrzenie potrafi sparaliżować nawet najtwardszych kozaków po drugiej stronie siatki. Gdyby nie on, Taylor Sander nie spuściłby nawet na moment z tego poziomu, na który wszedł w meczu półfinałowym z nami. To dobitnie pokazuje o jego doświadczeniu, inteligencji na parkiecie, która była tak potrzebna podczas tych mistrzostw. I to dzięki niemu dziś możemy cieszyć się ponownie z tytułu Mistrzów Świata.

Nie da się porównać tych dwóch mistrzowskich drużyn. Wydaje się, że drużyna z 2014 roku była kompletna, na każdej pozycji mieliśmy gwiazdy światowego formatu, do których dołączono młodych Mateusza Mikę czy Karola Kłosa. W zespole Heynena aż tak wielkich gwiazd jak Wlazły czy Zagumny nie było, ale byli zawodnicy doświadczeni, którzy mając pełne zaufanie trenera i iskrę nadaną przez Kochanowskiego, Szalpuka byli w stanie przenieść granice swojego potencjału na poziom, na jakim jeszcze nigdy nie byli. I to w połączeniu ze znakomitą atmosferą w drużynie zadecydowało o końcowym sukcesie. A w Tokio, które jest planem docelowym, wspomagać nas będzie Wilfredo Leon…