Wszystkie wpisy, których autorem jest Karol Górka

Złote gierki Vitala Heynena…

Trzy tygodnie Mistrzostw Świata, trzy tygodnie na placu boju, trzy tygodnie, po których możemy znowu zakrzyknąć już niemal święte „JESTEŚMY MISTRZAMI ŚWIATA”. Turniej, który udowodnił, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czempionat, który pokazał, że mamy drużynę zdolną do wielkich osiągnięć, trenera, który choć w środowisku nie jest lubiany, swoją wyjątkowością pociągnie nas na sam szczyt.

Aż strach pomyśleć, że jeszcze przed rozpoczęciem włosko-bułgarskiego turnieju nie zastanawialiśmy się, na co tak właściwie stać zespół Vitala Heynena, tylko jakie zmiany zafundują nam jeszcze organizatorzy. Niektóre z nich były wyjątkowo prozaiczne, jak walka o czternastu zawodników w kadrze meczowej, a nie dwunastu. Inne z kolei wprawiały fanów w osłupienie, jak zmiany w drabince turniejowej, już po wylosowaniu grup. Organizacyjnie to nie był wzorowy mundial, ale kto by się dziś przejmował organizacją turnieju?

Znaliśmy potencjał naszej kadry, wiedzieliśmy, że czołowa szóstka jest w zasięgu naszych siatkarzy, ale nic nie wskazywało na to, że w III fazie turnieju możemy sprawić jakąkolwiek niespodziankę. Heynen miał swój plan na przygotowanie zespołu do najważniejszego turnieju sezonu, choć otwarcie mówił, że jego celem jest przygotowanie swojej drużyny dopiero na Igrzyska Olimpijskie w Tokio za dwa lata. Pomysł był stosunkowo prosty, zbudowanie swojego zespołu na zawodnikach z doświadczeniem, choć powoli skreślanych przez wielu z kadry (Bartosz Kurek, Fabian Drzyzga), wymieszanych z młodymi, gniewnymi Mistrzami Świata Juniorów sprzed roku (Jakub Kochanowski, Bartosz Kwolek). Zespół otrzymał pełne zaufanie trenera, a niemiecki szkoleniowiec swoją przebojowością, niekonwencjonalnymi technikami zyskał zaufanie swoich zawodników.

Przykłady można mnożyć. Zastąpienie tradycyjnej rozgrzewki poprzez wymyślanie wielu „stupid games”, które pomimo swojej nazwy, nie tylko wprowadzały trochę humoru, ale miały także wiele aspektów czysto technicznych i potrafiły rozbudzić chęć do tytanicznej pracy na treningach. Słabsze mecze jeszcze w czasie sparingów, gdzie w każdym innym kraju nikt by się nawet nie zająknął na ich temat, a które w Polsce były natychmiast szeroko komentowane. Heynen doskonale wiedział na co się pisze, przecież wielokrotnie wspominał, że jego marzeniem jest praca z naszą kadrą, wśród kibiców, dla których siatkówka jest więcej niż sportem, więcej niż pasją. Pomimo tej krytyki, nie zmienił swojego planu, podążał zgodnie ze swoją filozofią, której wielu nie potrafiło i pewnie nadal nie potrafi zrozumieć.

Heynen doskonale pokazał, że siatkówka się rozwija, a kto o tym zapomina, nie może stawać z nim do walki. Tablet, którym niejednokrotnie zajmował się w czasie przerw, zostawiając zawodników samych ze sobą – coś, co wydawało się oczywiste dla wszystkich, ponieważ od wielu lat trenerzy posiadają statystyki zbierane w czasie rzeczywistym. Jednak dokładność danych, których potrzebował trener, a zarazem ich błyskawiczna analiza i wprowadzenie zmian w strategii w odpowiednim momencie potrafiły odwracać losy spotkania. Jak choćby półfinał z USA, w którym nasze przyjęcie było dalekie nawet od dobrego, co przekładało się na olbrzymie problemy w ofensywie. W krytycznym momencie wprowadza Aleksandra Śliwkę, zakładając, że on nie pracuje w ataku. Ma być odpowiedzialny za przyjęcie, licząc że w sytuacji, w której Fabian Drzyzga będzie mógł grać szybką piłką, zespół będzie w stanie poradzić sobie bez lewego skrzydła, nie odczuwając tego patrząc na wynik.

Chyba jeszcze długo pozostanie tajemnicą, co wydarzyło się w szatni biało-czerwonych przed pierwszym meczem z Serbią. Widząc grobowe miny na ostatnim treningu nic nie wskazywało na to, aby w tym meczu miał nastąpić jakikolwiek zwrot akcji. Jednak, raptem 24 godziny po meczu z Francją, na następne spotkanie wychodzi zespół odmieniony, jakby przez sam środek tej grupy przeszedł tajfun, który wymazał z głów siatkarzy nawet najmniejsze ślady blamażu z ostatnich dwóch spotkań. Nawet jeśli ktoś uważa, że Serbowie wyszli na mecz z założeniem, że odpuszczają walkę o zwycięstwo, my pokazaliśmy, że stać nas na naprawdę wielką siatkówkę. Ja się z tym podejściem nie zgadzam. Nikola Grbić posyła na parkiet swój pierwszy skład na ten turniej, który już na początku dostaje srogie lanie od bandy Heynena. I schodzi z nich ciśnienie, bo bez sensu kopać się z koniem, zwłaszcza, gdy to koń ma przewagę, a my tego dnia mieliśmy ją kolosalną. Tak samo jak w drugim spotkaniu, gdzie od początku robiliśmy wszystko, aby podkreślić, komu należą się tego dnia trzy punkty za wygraną.

Ale to nic przy tym, jaką przemianę przeszedł w tym turnieju Bartosz Kurek. Od atakującego, który nie kończył prostych piłek w meczach z Finlandią, Portoryko, do zawodnika, który pociągnął armię Vitala Heynena w boju o finał z USA. Dostał zaufanie od trenera, który od samego początku mówił, że jeśli Kurek wygra mu jeden mecz, spłaci mu całe zaufanie, jakim go obdarzył. Nie bez powodu zawodnik Stoczni Szczecin otrzymał nagrodę MVP całego turnieju – nie dość, że był bezapelacyjnie najlepszym zawodnikiem finału, to gdyby nie jego odwaga w sytuacjach beznadziejnych w półfinale, w ogóle byśmy z Brazylią nie zagrali.

I na sam koniec, zawodnik, bez którego jakikolwiek wynik na tych mistrzostwach nie byłby możliwy. Absolutny lider tego zespołu – Michał Kubiak. Człowiek, który potrafi wziąć na siebie odpowiedzialność za sprowokowanie rywala w odpowiednim momencie, rzucenie hasła do natarcia. Jedyny, którego spojrzenie potrafi sparaliżować nawet najtwardszych kozaków po drugiej stronie siatki. Gdyby nie on, Taylor Sander nie spuściłby nawet na moment z tego poziomu, na który wszedł w meczu półfinałowym z nami. To dobitnie pokazuje o jego doświadczeniu, inteligencji na parkiecie, która była tak potrzebna podczas tych mistrzostw. I to dzięki niemu dziś możemy cieszyć się ponownie z tytułu Mistrzów Świata.

Nie da się porównać tych dwóch mistrzowskich drużyn. Wydaje się, że drużyna z 2014 roku była kompletna, na każdej pozycji mieliśmy gwiazdy światowego formatu, do których dołączono młodych Mateusza Mikę czy Karola Kłosa. W zespole Heynena aż tak wielkich gwiazd jak Wlazły czy Zagumny nie było, ale byli zawodnicy doświadczeni, którzy mając pełne zaufanie trenera i iskrę nadaną przez Kochanowskiego, Szalpuka byli w stanie przenieść granice swojego potencjału na poziom, na jakim jeszcze nigdy nie byli. I to w połączeniu ze znakomitą atmosferą w drużynie zadecydowało o końcowym sukcesie. A w Tokio, które jest planem docelowym, wspomagać nas będzie Wilfredo Leon…

EuroVolley, czyli czas na rewolucję!

60 tysięcy widzów zebranych na PGE Narodowym miało zobaczyć grupę czternastu facetów zdolnych do walki o tytuł Mistrzów Europy. Zamiast tego zobaczyli drużynę bez pomysłu, świeżości, polotu, a co chyba w tym wszystkim najgorsze, bez zawziętości, która pozwoliła zdobyć trzy lata temu tytuł Mistrza Świata. Tylko… Czy główna impreza sezonu, zorganizowana w naszym kraju, miała tak wyglądać?

Wielkie nazwiska w kadrze, podwójny Mistrz Polski na ławce trenerskiej, znający naszą ligę niemal od podszewki, miał zapewnić powrót polskiej reprezentacji na top już podczas tegorocznych Mistrzostw Europy. Po pierwszym meczu trudno oprzeć się wrażeniu, ze jego drużyna zrobiła potężny krok wstecz. Już tegoroczna Liga Światowa nie napawała optymizmem, ale przyjęliśmy ze spokojem tłumaczenie, że Polacy są w ciężkim treningu, że forma przyjdzie na europejski czempionat. Memoriał Wagnera, ostatni sprawdzian przed turniejem, zostawił, pomimo końcowego tryumfu, więcej pytań niż odpowiedzi. Pokazał jednak jeden, bardzo istotny, element układanki – na ławce rezerwowych są ludzie gotowi do pociągnięcia gry polskiej drużyny. I to właśnie rezerwowi wyciągnęli z opresji biało-czerwonych podczas ostatniego testu z Rosją. Dzięki nim to spotkanie nie skończyło się kompletnym blamażem a końcowym zwycięstwem.

Przyszła impreza sezonu. Nadzieje kibiców rozbudzone, bo wszyscy liczą na medal. I nie boją się o tym mówić ani zawodnicy, ani sztab szkoleniowy. Prezes PZPS dodaje, że celem na turniej jest miejsce w czołowej trójce, a każdy gorszy rezultat będzie odebrany jako porażka. Tymczasem mecz otwarcia z Serbią sprowadził wszystkich na ziemię. Trudno jednak inaczej określić spotkanie, w którym zespół samą zagrywką oddaje 15 punktów przeciwnikom. Jeśli dołożyć do tego błędy własne w ataku, można wysunąć wniosek, że Serbowie wygraliby seta siedząc na parkiecie. Dokładając ich naprawdę dobrą dyspozycję w polu serwisowym i bloku, tego meczu przegrać nie mogli. A my? Czekaliśmy, aż pojawi się pomysł na grę. Na boisku go nie było widać, więc może to dobry moment na wprowadzenie kogoś z ławki? Nie licząc podwójnych zmian na koniec setów, nic takiego nie miało miejsca.

Może ktoś mieć wątpliwości, czy Ferdinando de Giorgi miał kogo wprowadzić na parkiet. Ależ jasne, że miał! Potrzebny przykład? Proszę bardzo! W trzecim secie na parkiecie pojawił się Łukasz Kaczmarek, 23-latek, który był w stanie pociągnąć grę całego zespołu. Właśnie po jego zmianie odrobiliśmy pięć oczek straty do Serbów i gdy wydawało się, że już wróciliśmy do tego meczu, nasza gra znowu się zaczęła sypać. Dawid Konarski właściwie przez cały mecz był pod kreską. Niezależnie, czy mówimy o grze w ataku bądź zagrywce. Taka ilość błędów nie powinna przytrafić się zawodnikowi tej klasy w tak ważnym meczu. Sztab szkoleniowy jednak nie pomógł Polakom walczyć z przeciwnikiem i własnymi słabościami, ale patrzył jak problemy się piętrzą i piętrzą. A pomoc w tej sytuacji była absolutnie niezbędna.

Stephane Antiga rokrocznie wprowadzał do kadry młodych zawodników i nie bał się udowodnić, że stać ich na grę na światowym poziomie. Nie można udawać, że Mateusz Mika nie był jednym z głównych motorów napędowych polskiej kadry na mundialu, że Mateusz Bieniek został wybrany do najlepszej drużyny turnieju kwalifikacyjnego w Berlinie. De Giorgi miał z kogo wybierać, wszak w tym roku Polacy zdobyli tytuł Mistrzów Świata U-21, grając kapitalny turniej. Przy naszych problemach z rozgrywającym, może warto byłoby skorzystać z Łukasza Kozuba? Mecz otwarcia pokazał, że wystawy Fabiana Drzyzgi były bardzo czytelne dla serbskiego bloku. Świetnym przykładem, że takie rozwiązanie ma sens jest właśnie sam Drzyzga. Na polskim mundialu młody były rozgrywający Asseco Resovii był wspierany przez Pawła Zagumnego, który tym turniejem kończył karierę. I na poziom „mózgu” naszej drużyny w żadnym momencie czempionatu nie mogliśmy narzekać. Może warto było zaryzykować i postawić na Bartosza Kwolka, który mógłby wspomóc nie będącego w najwyższej formie Bartosza Kurka? Odpowiedzi na te pytania nie poznamy przed końcem Mistrzostw Europy. Pozostaje mieć nadzieję, że EuroVolley nie okaże się turniejem straconym. Że przyjdzie sukces, mający urodzić się w ciężkich bólach. A potem będziemy mogli znowu usiąść i myśleć o przyszłości.

Historia zatacza koło, czyli jak Robert Kubica walczy o powrót do F1.

6 lutego 2011 roku cały świat motorsportu zwrócił uwagę na lokalny rajd Ronde di Andora, gdzie doszło do dramatycznego wypadku. Wypadku, w którym karierę, jak się wówczas wydawało, stracił Robert Kubica – jeden z najbardziej cenionych kierowców Formuły 1. 6 czerwca, blisko 6.5 roku później, Polak powrócił na drogę do królowej wyścigów otrzymując możliwość testów z zespołem Renault – ekipą, w której miał startować w sezonie 2011.

Pierwsze informacje, jakie docierały do kibiców mówiły o wielu złamaniach ręki i nogi, powstałych w wyniku uderzenia bariery, która przebiła Fabię polskiego kierowcy. Po wielogodzinnej operacji udało się uratować rękę Kubicy, choć pojawiały się plotki o możliwości jej amputacji. Lekarze jednak dość szybko zdementowali te informacje.  Po wielu następnych zabiegach Robert odzyskał prawie pełną możliwość ruchu w prawym łokciu.

Mając świadomość, że jest ona jednak nadal zbyt mała, aby powrócić do wyścigów na torze, Polak postanowił na poważnie przesiąść się rajdówki, kontynuując proces rehabilitacji. Po zdobyciu tytułu w WRC2 przeniósł się do najwyższej kategorii Rajdowych Mistrzostw Świata. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie jechał na 110%, przez co został zapamiętany jako jeden z najlepszych kierowców w stawce. Co prawda, żadnego rajdu nie udało mu się wygrać, głównie z powodu przygód na trasach bądź awarii sprzętu, jednak w prywatnym wozie, zdecydowanie słabszym od samochodów fabrycznych, był w stanie wygrywać pojedyncze odcinki specjalne.

Obecny rok jednak odwrócił wszystko do góry nogami. Kubica poczuł, że nadszedł czas, kiedy jest gotowy do powrotu na tory wyścigowe, starał się o angaż w DTM, niemieckiej serii samochodów turystycznych, a gdy to się nie udało, chciał wykorzystać ubiegłoroczne doświadczenie z wyścigów długodystansowych i dołączyć do rywalizacji prototypów. W kwietniu i maju otrzymał szansę testów bolidu GP3 z zespołem Trident, co utwierdziło samego Roberta, jak i nas, że Polak jest na jak najlepszej drodze na powrót do rywalizacji bolidów jednomiejscowych. Wszystkich fanów Kubicy musiała jednak zszokować informacja, że będzie on miał okazję do jazdy bolidem Formuły 1. Zespół Renault długo ukrywał ten fakt przed światem, jednak na początku czerwca nasz jedynak w F1 przejechał 115 okrążeń toru w Walencji – toru, na którym po raz ostatni prowadził bolid przed wypadkiem.

Pomijając wcześniejsze próby w symulatorach, Kubica mógł po raz pierwszy zaprezentować swoje tempo, dodatkowo porównując je do Siergieja Sirotkina. Same czasy nie miały większego znaczenia, choć Polak był szybszy od kierowcy testowego zespołu Renault. Zdecydowanie ważniejszy był fakt, że Robert pokonał 115 okrążeń, wykonując pełen program testowy dla zespołu, włączając w to przejazdy kwalifikacyjne i symulację wyścigu.
– Po pierwszych trzech okrążeniach wydawało mi się, że moja przerwa nie była dłuższa niż miesiąc. Poczułem się bardzo pewnie za kierownicą. – tak swój powrót do bolidu ocenił Polak. Wydawało się, że to był jednorazowy event, zorganizowany dla Roberta, jednak doskonała forma Kubicy zmieniła te plany. Pod koniec czerwca mogliśmy go oglądać podczas pokazowych jazd w Goodwood.

Czym byłaby droga do powrotu, gdyby nie było możliwości kolejnych przejazdów bolidem F1? 12 lipca Robert testował ponownie, tym razem na torze Paul Ricard, tym samym torze, na którym za rok będziemy obserwować wyścig Formuły 1. Zespół Renault, aby móc znacznie lepiej ocenić możliwości Polaka, wielokrotnie zmieniał konfigurację toru, stosując także przejazdy w przeciwnym kierunku. Tym samym i ekipa, i sam Kubica, mogli sprawdzić jego możliwości w wielu różnych typach zakrętów. 90 pokonanych okrążeń daje pewność, że Robert wie, w jakiej obecnie dyspozycji się znajduje. Jak sam twierdzi, po tych dwóch dniach testów, moje wątpliwości całkowicie zniknęły. „Nie jeździłem jeszcze obecnym samochodem Formuły 1 i nie byłbym gotowy na Silverstone. Przetestowanie nowego auta zajmie dwa dni. To zwiększy moje szanse o 1000%.” – komentuje Polak możliwość powrotu do F1.

Zanim jednak będziemy mogli myśleć o obserwowaniu Kubicy w obecnych bolidach, musimy pamiętać o dwóch istotnych czynnikach. Polak musi posiadać superlicencję, której przyznanie zdaniem Charliego Whitinga nie będzie stanowiło żadnego problemu oraz konieczności przejścia testu „5 sekund”, polegającego na opuszczeniu bolidu w sytuacji zagrożenia w czasie nie przekraczającym tego limitu. Jak się jednak dowiadujemy, Kubica na torze Paul Ricard ten test przechodził pozytywnie.

Wszystkie informacje, które do nas docierają z testów, z wypowiedzi samego Roberta, wskazują jasno, że Polak czuje się już gotowy do realizacji jego celu, jakim niewątpliwie jest powrót do rywalizacji z najlepszymi kierowcami świata. Zespół Renault jednak studzi nasz zapał, twierdząc ustami szefa zespołu, Cyrila Abiteboula, że „jeździł dotychczas tylko starym samochodem z ograniczoną mocą silnika, na demonstracyjnych oponach, nie był poddany wymaganiom ścigania się z innymi bolidami czy w wyścigu”. Pamiętajmy jednak, że Polak ma za sobą starty w wyścigach długodystansowych czy samochodem Renault, gdzie tłok na torze jest zdecydowanie większy niż w samej Formule 1. Tam Robert radził sobie jednak bardzo dobrze, więc i podczas wyścigów w królowej motorsportu nie powinien mieć większych trudności z adaptacją do trudów rywalizacji koło w koło.

Największą trudność może sprawić Kubicy przystosowanie się do większych przeciążeń, jednak jak sam twierdził podczas wywiadu dla stacji Eleven, nie są one większe od czasów początków jego kariery w F1. Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na kolejne informacje o testach Roberta, bowiem wszyscy, którzy widzieli jego przejazdy, są zgodni, że Polak nie stracił niczego z jego zmysłu kierowcy wyścigowego, nadal jest tak szybki, jak przed wypadkiem i nikt, kto śledzi jego walkę, nie mógłby pozwolić na stratę tak wielkiego kierowcy, mając go na wyciągnięcie ręki. Nie napalajmy się, że zobaczymy go jeszcze w tym sezonie, jako kierowcę wyścigowego, jednak sezon 2018 może nam przynieść dosłownie wszystko. Łącznie z Robertem Kubicą w jednym z bolidów.

Fińskie strony medalu…

16 lat temu wszyscy pasjonowali się sukcesami Adama Małysza podczas Mistrzostw Świata w Lahti. Jego walka o złoto z Martinem Schmittem rozgrzewała fanów skoków na całym świecie. Dziś wierzyliśmy w sukcesy biało-czerwonych, nie tylko Kamila Stocha, ale także Macieja Kota i Piotra Żyły. Co z tego wyszło? Wielki sukces, który w naszej pamięci zostanie zapamiętany jako porażka…

Któż po piątkowych kwalifikacjach spodziewał się, że Polacy po konkursie na skoczni normalnej zostaną bez indywidualnego medalu? Nikt. Nawet najwięksi pesymiści nie byli w stanie tego założyć, bo w każdej serii przed zawodami mieliśmy swojego przedstawiciela w czołowej trójce. Bez względu na to, czy mówimy o serii treningowej, kwalifikacjach, czy serii próbnej. Pierwsza seria niestety zweryfikowała wszystko. Poza Dawidem Kubackim cała trójka naszych reprezentantów skoczyła dobrze. Ale na imprezie tej rangi nie wystarczy skakać dobrze. Trzeba „odpalić rakietę”, tak jak zrobił to Stefan Kraft. I z tego względu to właśnie on cieszy się ze złotego medalu, a nie chociażby nasz dwukrotny mistrz olimpijski. Musimy jednak mieć na uwadze, że 4., 5. i 8. miejsce podkreśla jak udany jest to dla nas sezon. Każdy trener marzy o tym, że na Mistrzostwach Świata mieć trzech podopiecznych w najlepszej „8” zawodów. Kibice jednak liczyli na medal, jeśli nie medale. A tych niestety nam zabrakło…

Nie wszystko jednak jest jeszcze stracone. Przed nami konkurs na skoczni dużej, gdzie zwłaszcza Piotr Żyła powinien czuć się znacznie, znacznie lepiej. Na skoczni, którą Kamil Stoch zna praktycznie jak własną kieszeń. Nauczeni doświadczeniem sprzed 4 lat powinniśmy wierzyć bardzo mocno, że historia zatoczy koło. Nasz lider, po nieudanym pierwszym konkursie wywalczył złoto na dużym obiekcie, choć wydawało się, że jego psychika nie jest w stanie ponownie zmusić go do skakania na najwyższym poziomie. Dziś jest znacznie mocniejszy niż w trakcie imprezy w Val di Fiemme, więc jestem przekonany, że podczas czwartkowych zawodów zobaczymy Kamila skupionego na zadaniu, czującego się na siłach powalczyć o tytuł Mistrza Świata. A przede wszystkim, że da radę nie popełnić tego błędu, który zabrał mu marzenia o tym tytule na początku sobotniej rywalizacji.

Jest jednak druga strona medalu tych mistrzostw. Strona, o której wielu nie ma jednak bladego pojęcia. Od 8 lat prawo startu na imprezie mistrzowskiej mają kobiety. Po raz trzeci odbywa się w ich ramach konkurs mieszany i po raz trzeci naszej drużyny tam nie ma, ponieważ Polski Związek Narciarski nie decyduje się wysłać reprezentacji kobiet. Argumentuje to faktem, że Polki skaczą zbyt słabo, aby godnie reprezentować nasz kraj i osiągnąć przyzwoity wynik. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy. Zaglądając w statystyki po dzisiejszym „mixie”, starając się wszystko policzyć wysuwa się pewien wniosek. Gdyby nasze dziewczyny skoczyły na poziomie Czeszki Kropelkovej, a jej notę byśmy pomnożyli przez dwa skoki, po dodaniu not Stocha i Kota z konkursu indywidualnego, polska drużyna nie miałaby większego problemu z awansem do drugiej serii. Problem polega jednak na tym, że chociażby Kinga Rajda na początku sezonu była w stanie osiągnąć lepszy rezultat niż wspomniana Kropelkova. Wielu zapyta, co z tego, skoro nie walczylibyśmy o medale. Nawet 8. miejsce w tym konkursie dałoby naszym dziewczynom stypendium, które na pewno nie utrudniłoby im rozwoju. Wręcz przeciwnie, te pieniądze bardzo pomogłyby w ich codziennym funkcjonowaniu w świecie skoków. Tak brutalne hamowanie ich karier przez związek prowadzony przez Apoloniusza Tajnera nie pozwala skokom kobiet w Polsce rozwinąć skrzydeł, a przecież kilka młodych i utalentowanych skoczkiń rezygnowało z szansy na rozwój właśnie z powodu takiego traktowania skoków kobiet przez PZN.

Gdy liczą się detale…

Takiego sezonu w polskich skokach jeszcze nigdy nie było. I zapewne długo na podobny okres będziemy musieli poczekać. Trzech naszych reprezentantów w czołowej czwórce Turnieju Czterech Skoczni, w czołowej „10” Pucharu Świata. I co najważniejsze – drużyna, którą stać na wielkie sukcesy. Bez cienia strachu, że ktoś nawali i cały misternie układany plan przygotowań pójdzie na marne. Tylko… Czy w tym planie nie zapomniano o pewnym istotnym czynniku? 

Gdy spojrzy się na listę sukcesów kadry Stefana Horngachera na przełomie 2016 i 2017 roku, wszystkie negatywne myśli na temat jego pracy powinno odłożyć się na boczny tor. To właśnie on, także dzięki Łukaszowi Kruczkowi, mógł wydobyć z naszych skoczków wszystko, co w nich najlepsze. Pozwolił uwierzyć Piotrkowi Żyle czy Maciejowi Kotowi, że ich stać na walkę ze światową czołówką. Wprowadził polskie skoki z powrotem na salony. Naszym zawodnikom poświęca się ponownie pierwsze strony gazet, nie tylko w Polsce. I mogłoby się wydawać, że mamy wszystko, czego chcieliśmy. Że czekamy już tylko na imprezę sezonu i wracamy z workiem medali. Nie da się ukryć, brak medalu indywidualnego będzie traumą dla nas wszystkich, brak sukcesu drużynowego – największą sensacją ostatnich lat w skokach. Weszliśmy na poziom, na którym jakakolwiek porażka będzie bolała bardziej niż Brazylijczyków porażka 1-7 z Niemcami w półfinale ich mundialu w 2014 roku.

Sukcesy przyćmiły jednak przysłowiową drugą stronę medalu. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia na Wielkiej Krokwi odbywały się Mistrzostwa Polski. Gdy zobaczyłem oficjalny dokument z listą startową pomyślałem, że zerwało mi połączenie z internetem. Niestety, bardzo bym chciał, żeby tak było. Zaledwie 37 zawodników pojawiło się na belce startowej. Z Kamilem Stochem byłoby ich „aż” 38. Trudno oprzeć się wrażeniu, że coś się za plecami kadry A posypało. Dobitnie pokazały to dzisiejsze kwalifikacje do pierwszego konkursu w Wiśle. 12 zawodników, z czego trzech nie musi się kwalifikować. W konkursie zobaczymy zaledwie 7 Polaków. Dlaczego zaledwie? Przed konkursami w Polsce właśnie tyle wynosiła nasza kwota startowa. Jedno miejsce straciliśmy, ale mieliśmy prawo do wystawienia 6 skoczków w ramach kwoty narodowej. Z tych 6 zawodników tylko JEDEN pojawi w walce o punkty.

Trzeba to podkreślić. W polskich skokach nigdy nie było tak dobrze, jeśli chodzi o sukcesy kadry A. Z drugiej strony, dawno kadra B nie wypadała tak blado. Nie musieliśmy być drużynowo na szczycie, by w Zakopanem oglądać 10 naszych skoczków w konkursie głównym. I tak, będę miał zastrzeżenie do pracy Austriaka. Że w pędzie za sukcesami i chwałą, zapomniano o zapleczu. Zapleczu, bez którego ginie rywalizacja. Bez rywalizacji z kolei i najwyższa forma potrafi bezpowrotnie zniknąć…

Rosberg niespełnionych wrażeń…

Chyba wszystkich dzisiaj zaskoczyła informacja o rezygnacji z dalszych strartów obecnego Mistrza Świata. Nico Rosberg za pomocą swojego Facebooka zakomunikował światu, że po zdobyciu tytułu kończy karierę w Formule 1. Tym samym po raz pierwszy od 1993 roku i tytułu Alaina Prosta, na starcie kolejnego sezonu nie ujrzymy obrońcy mistrzowskiej korony.

Nikt nie spodziewał się, że wyścig o GP Abu Dhabi będzie ostatnim wyścigiem Nico Rosberga w Formule 1. Tym bardziej, że niewiele ponad cztery miesiące temu Niemiec przedłużył swój kontrakt z Mercedesem. Jako oficjalny powód swojej decyzji podał spełnienie swojego celu, jakim był tytuł Mistrza Świata, i chęć szukania innych celów w swojej wyścigowej karierze. Wydawać by się mogło, że wystarczającym celem na następny rok powinna być walka o obronę tytułu. Być może Niemca odstraszyła zmiana przepisów w następnym sezonie, która może znacznie zmniejszyć szanse „Srebrnych Strzał” na walkę o zwycięstwa i końcowe tryumfy. Z drugiej jednak strony, czy właśnie nie tego oczekujemy od Mistrza Świata? Że bez względu na przeciwności, będzie starał się udowodnić niedowiarkom, że na ten tytuł zasłużył? Gdyby spytać fanów F1, czy Rosberg wystarczająco zapracował na końcowe zwycięstwo, większość odpowiedziałaby, że zdecydowanie nie. Nawet, jeśli coś jest faktycznie na rzeczy, zapewne nigdy się tego nie dowiemy z całą pewnością – o ile żaden z kierowców nie opisze tego w swojej autobiografii.

Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Odejście Rosberga otwiera ponownie rynek kierowców. Rynek, który wydawał się już zamknięty, zyskał miejsce w najbardziej pożądanym zespole. Trudno więc spodziewać się, że decyzję o tym, kto zasiądzie w bolidzie Mercedesa, poznamy w ciągu kilku najbliższych dni. W kuluarach najgłośni mówi się o tym, że Niemca miałby zastąpić Pascal Wehrlein, ale już powstały plotki głoszące o nieudanej próbie wykupienia kontraktu Nico Hulkenberga. Z tego też powodu należy wnioskować, że „Srebrne Strzały” będą szukać kierowcy ze znacznie większym doświadczeniem. Z całą pewnością tę sytuację należy śledzić z ogromną uwagą.

Informacja, która zszokowała wszystkich, pokazała, że nie ma kontraktów, których zerwać się nie da. Kierowca, który teoretycznie właśnie teraz ma najwięcej do udowodnienia, zrywa swoją umowę z Mercedesem i rezygnuje z dalszych startów. Wielu widzów będzie teraz uważać, że Rosberg zachował się niehonorowo, że tak Mistrzowi Świata nie przystoi. Ale… czemu Niemiec miałby się tym przejmować, jeśli na jego piramidzie wartości zdecydowanie wyżej jest chociażby rodzina? Swoich planów jak na razie nie zdradził, zamierza cieszyć się sukcesem z gronem najbliższych. A co będzie dalej? Przyszłość pokaże…

Rosberg – zasłużył, czy nie zasłużył?

Jeszcze przed zakończeniem weekendu w Abu Dhabi rozpoczęła się dyskusja czy Rosberg zasłużył na tytuł mistrzowski, czy nie. Nie przeszkadzał w nich fakt, że Niemiec jeszcze niczego sobie nie zapewnił. Więcej było głosów, że to Hamilton lepiej prezentował się w tym sezonie. A jak było naprawdę? Sprawdźmy!

Podstawowy punkt odniesienia? Klasyfikacja generalna. Tam to Rosberg był o 5 punktów lepszy. No, ale bądźmy poważni. To nikogo nie interesuje, bo każdy to widzi. Idąc dalej, zaczynają się pewne schody. Niemiec mistrzem, choć to Hamilton częściej wygrywał wyścigi (10-9 dla Brytyjczyka). W kwalifikacjach jego przewaga była jeszcze większa (12-8). To pokazuje, że w suchych statystykach najważniejsze czynniki były po stronie byłego już Mistrza Świata. Co więc przyczyniło się, że ostateczny wynik rywalizacji stał się dla niego niekorzystny?

Porównajmy ilość pecha po stronie obydwu kierowców. Zaczniemy od Hamiltona. Kiedy Rosberg w GP Chin cieszył się pustym torem przed sobą, Brytyjczyk przebijał się z końca stawki po awarii bolidu w kwalifikacjach. Później, gdy walka o mistrzowski tytuł wkraczała w decydującą fazę, Lewis nie ukończył wyścigu w Malezji. Ta ostatnia sytuacja znacząco zmieniła sytuację w klasyfikacji. zamiast zmiany pozycji na czele i 5 oczek przewagi Hamiltona, Rosberg powiększył różnicę do 23 punktów. Wielu zapyta, jak to miało wpłynąć na rywalizację, skoro do końca pozostało jeszcze 5 wyścigów? Już wyjaśniam. Po nieudanym dla Hamiltona starcie na Suzuce, zresztą kolejnym w tym sezonie, świetnym wyścigu Verstappena i bezproblemowym zwycięstwie Niemca, jego przewaga wzrosła już do 33 punktów przy 4 rundach do końca sezonu. Przy 4 wygranych Brytyjczyka i 4 drugich miejscach jego partnera z zespołu, różnica mogła zmaleć o „jedynie” 28 punktów. Przy przewadze, jaką mimo wszystko w tym sezonie miał Mercedes, bardzo trudno liczyć na to, że ktoś się wmiesza między duet „Srebrnych Strzał”. Tak też zresztą, to już wyglądało do końca sezonu.

Co do Rosberga. Poza kolizją w Austrii na ostatnim okrążeniu i nierównej walce w Kanadzie, obeszło się bez większch dramatów na przestrzeni całego sezonu. Jasne, można się upierać, że w Monte Carlo miał pewne problemy z bolidem, które uniemożliwiły mu walkę o zwycięstwo. Nie zmienia to jednak faktu, że ilość pecha jest zdecydowanie większa po stronie Brytyjczyka, który kilkukrotnie w tym sezonie musiał przebijać się z końca stawki. Hamilton też nie pomógł sobie w Baku, gdzie podczas Q3 popełnił bardzo prosty błąd rozbijając swój bolid i tracąc kilka cennych punktów podczas wyścigu.

Ten sezon wybitnie pokazał, jak działał Mercedes przez ostatnie lata. Kiedy tylko byli w stanie, starali się pomagać Rosbergowi. Może nie na tyle otwarcie, jak to wyglądało choćby w tym roku, ale modele pewnych zachowań się powielały na przestrzeni ich całej dominacji. Hamilton niejednokrotnie uderzał w cały dział kierowniczy, ale ciężko mu się dziwić – pewna „faworyzacja” była widoczna gołym okiem. Wystarczyło się tylko nieco zagłębić i proste wnioski można było wydobyć bez najmniejszych problemów.

Nie będę teraz oceniać, czy tytuł mistrzowski został podarowany ,czy nie. Rosberg ma 5 punktów więcej w klasyfikacji, więc będziemy go przez najbliższy rok nazywać Mistrzem Świata. Jedno jest pewne – do perfekcji wykorzystał okazję, która mu się nadarzyła, i za to z pewnością należą mu się gratulacje. Nie da się jednak ukryć faktu, że to Hamilton wydaje się być lepszym kierowcą, nie tylko na przestrzeni całej kariery, ale także w tym roku. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że w przyszłym roku, po zmianach regulaminowych, Mercedes nie będzie miał tak wielkiej przewagi i będziemy świadkami pięknej walki, na równych zasadach, wśród większej liczby kierowców. I tego się trzymajmy…